Na jednym z letnich koncertów zespołu Myslovitz doszło do zaskakującej sytuacji, która w kilka godzin rozlała się po mediach społecznościowych niczym fala dźwięku po rozgrzanej widowni. Podczas wykonywania utworu „Peggy Brown” w tłumie uniósł się plakat z wizerunkiem Grzegorza Brauna. I choć w teorii koncerty bywają miejscem manifestowania różnych postaw, reakcja zespołu była szybka, stanowcza i niepozostawiająca złudzeń.
– Mam nadzieję, że to żart. Proszę schować ten transparent. Tego pana, k**a, nie wspieramy. Jeśli mamy grać w tym kontekście, to sorry, ale idziemy do domu* – powiedział jeden z muzyków do mikrofonu, przerywając występ.
Publiczność zareagowała owacją. Nie było wygwizdywania, nie było dezaprobaty – raczej wspólny pomruk zgody, który podkreślił, że scena muzyczna to nie miejsce na polityczne prowokacje, zwłaszcza te nacechowane skrajną symboliką. Kiedy emocje nieco opadły, padło kolejne zdanie: – Możemy zagrać refren dalej, jeżeli powiecie, że go k**a też nie wspieracie.*
I refren popłynął dalej. Nie jako akt buntu, lecz jako potwierdzenie wspólnoty, która nie chce być wikłana w partyjne afisze ani ideologiczne gierki. Występ został dokończony – nie jako rutynowy koncert, ale jako wydarzenie, w którym muzyka stała się nośnikiem granicy: co jeszcze można uznać za ekspresję, a co już jest nadużyciem.
Nie pierwszy raz artyści stają w kontrze do wykorzystywania swojej twórczości w celach politycznych. W ostatnich latach podobne reakcje wywoływało nieautoryzowane użycie piosenek na wiecach wyborczych czy festiwalach. Czasem to muzycy odcinają się od polityków, czasem politycy próbują wykorzystać kulturowy kapitał do budowy własnego wizerunku. Ale w tym przypadku nie było miejsca na półcienie – odpowiedź była szybka, zdecydowana i niepodlegająca negocjacji.
Czy można zatem powiedzieć, że scena koncertowa stała się nową przestrzenią obywatelskiego sprzeciwu? Być może. A może po prostu – jak to ujął jeden z fanów zespołu – są jeszcze miejsca, gdzie muzyka znaczy więcej niż prowokacja.
Cezary Majewski

